środa, 28 stycznia 2015

Tajemnica pomarańczowych koników morskich

Wśród mieszkańców pięknych raf koralowych, znajdujących się u wybrzeży Filipin, Japonii i Nowej Gwinei, można znaleźć maleńkie koniki morskie z rodzaju Hippocampus bargibanti. Stworzonka te żyją wyłącznie na gorgoniach, koralowcach przypominających wielkie wachlarze. Przez wiele lat gatunek ten pozostawał nieznany. To dzięki opanowanej do perfekcji sztuce kamuflażu. Maleńkie koniki zostały odkryte przez przypadek wtedy, gdy biolodzy morscy przynieśli do laboratorium fragmenty koralowca. Dopiero na nim zauważono maleńkie rybki. Koniki Hippocampus bargibanti mierzą niecałe 2 centymetry. Ich ciała pokryte są wypustkami i naroślami. To dzięki nim do złudzenia upodabniają się do zamieszkiwanego koralu, także kolorem! To właśnie kolor stał się tematem długich naukowych debat. Nikt nie wiedział, czy koniki mogą zmieniać barwę w celu kamuflażu. Odkryto purpurowe i pomarańczowe rybki. Koniki całe życie spędzają na jednej gorgoni, przez co badacze nie mieli pewności czy wybierają koralowiec ze względu na jego kolor odpowiadający ich umaszczeniu, a może potrafią dopasować się barwą. Naukowcy postanowili przeprowadzić eksperyment na młodych konikach. Niestety z nieznanych przyczyn H. bargibanti w warunkach laboratoryjnych umierały zanim doszło do rozrodu. Po trzech latach mozolnych analiz i prób badacze z California Academy of Sciences sprowadzili do specjalnego akwarium kilka koników. Tym razem warunki okazały się sprzyjające i jedna z pomarańczowych par zajęła się prokreacją. Już po dwóch tygodniach pojawił się narybek! Malutkie koniki miały jednolitą brązową barwę i szybko zostały przeniesione do oddzielnego zbiornika, w którym znajdowała się purpurowa gorgonia. Łatwo się domyśleć, że narybek pomarańczowych koników przy zetknięciu z koralowcem zmienił barwę na purpurową, a na ich ciałach pojawiły się charakterystyczne wypustki umożliwiające kamuflaż. W taki właśnie sposób tajemnica kolorowych rybek została rozwiązana!

Źródło: wyborcza.pl

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Wlewy do Bałtyku (c.d.)

Jeszcze do lat 80. ubiegłego wieku wody z Morza Północnego wpływały do Bałtyku co dwa-pięć lat. Kolejne wlewy odnotowano w 1993 i 2003 roku. Jest to dowodem na to, że ta pożądana życiodajna (słona i dobrze natleniona) wodna wpływa do naszego akwenu coraz rzadziej. Taka sytuacja grozi śmiercią dna Bałtyku. W wielu naukowych publikacjach zobrazowano beztlenowe strefy, w których nie żyje nic poza bakteriami i nicieniami. Te miejsca powstają na dużych głębokościach, gdzie woda kiepsko miesza się z dobrze natlenionymi warstwami powierzchniowymi. Stojącą warstwę wody może poruszyć np. zamarzanie warstw powierzchniowych podczas ostrej zimy. Wtedy z lodu wytrąca się solanka, która następnie opada na dno. Niestety, z powodu globalnego ocieplenia Morze Bałtyckie ostatnio nie zamarza. Na dodatek gaz słabiej rozprowadza się w cieplejszej wodzie, przez co w głębinach powstaje tzw. przyducha, gdzie ryby giną z powodu braku tlenu. Dlaczego wlewy z Morza Północnego są coraz rzadsze? Naukowcy sądzą, że może być to związane ze zmianą cyrkulacji atmosferycznej, która została spowodowana przez globalne zmiany klimatyczne. Aby doszło do wlewu, na naszym akwenie powinien gwałtownie zmienić się kierunek wiatru. Z początku, przez dłuższy czas powinno mocno wiać ze wschodu. Umożliwi to wypchnięcie wody z Bałtyku. Zaraz potem musi zawiać z zachodu, wtedy napłyną duże ilości wody z Morza Północnego. Niestety, takie sytuacje są niezwykle rzadkie, a ocieplenie klimatu sprawia, że nasz akwen zaczyna przypominać Morze Czarne, którego górna część jest dobrze wymieszana przez sztormy i natleniona, a poniżej 200 m rozciąga się strefa śmierci. Przed lat radziecki uczony chciał odciąć Bałtyk od Cieśnin Duńskich aby zrobić z niego słodkie jezioro. Obecnie bez wlewów świeżej wody ten plan może zostać wprowadzony w życie przez samą naturę. Jedynym ratunkiem dla Bałtyku są wlewy wody powierzchniowej z Morza Północnego, która dotrze do dużych głębokości. Na szczęście słona woda ciągle do nas napływa w mniejszych ilościach. Jednak jest to za mało samoistnie utrzymać populację dorsza. Ikra tych tryb rozwija się przy dnie i potrzebuje odpowiednio niskiej temperatury, natlenienia i zasolenia. Dzięki najnowszemu wlewowi dorsze będą mogły wreszcie odżyć. Woda z Morza Północnego jest także potrzebna tzw. gatunkom reliktowym to jest małżom i rybom, które zostały po epoce lodowcowej. Ważna jest także kwestia usuwania opadającej na dno materii organicznej. Dobrze natlenione osady dużo efektywniej czyszczą wodę zanieczyszczeń. Jest to niezwykle istotne gdyż wciąż z pół spływają znaczne ilości nawozów sztucznych i gnojówki z hodowli trzody chlewnej. Przy czym spływ zanieczyszczeń został zredukowany aż pięciokrotnie w ciągu 20 lat. Gdy przeliczymy to na głowę mieszkańca, okaże się, że statystyczny Polak zrzuca teraz do Morza Bałtyckiego dwa razy mniej nieczystości niż Szwed czy Duńczyk… ale jest nas blisko 40 mln i uprawiamy dziesięciokrotnie więcej ziem niż Skandynawowie. 

Źródło: www.wyborcza.pl

środa, 14 stycznia 2015

Wlewy do Bałtyku

Doczekaliśmy się pierwszego od dawna wlewu do Bałtyku! Na słone i natlenione wody z Morza Północnego naukowcy czekali aż 11 lat. Razem z badaczami cieszą się rybacy, ponieważ takie zjawisko może spowodować zwiększenie liczebności dorszy w naszych wodach. Niestety, wlewy przez Cieśniny Duńskie są coraz rzadsze, a taka sytuacja może spowodować obumarcie części Morza Bałtyckiego. Naukowcy z Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie podczas rejsów badawczym na statku „Oceania” wykonali szereg pomiarów na trasie od Głębi Gdańskiej, przez Rynnę Słupską, Głębię Bornholmską, aż po Basen Arkoński. W trakcie rejsów na całym przekroju mierzona jest temperatura, zasolenie, prądy morskie oraz zawartość rozpuszczonego w wodzie tlenu. W trakcie badań okazało się, że na dużych głębokościach woda była bardziej zasolona niż zwykle, co jest dowodem na pierwszy od 11 lat wlew świeżej natlenionej wody z Cieśnin Duńskich. Tamtejsza woda jest gęstsza niż ta bałtycka przez co po wpłynięciu do naszego akwenu opada na dno. Oszacowanie tego jak dużo wody wlało się do Bałtyku wymaga czasu. Niezbędne są dane ze stacji pomiarowych należących do innych bałtyckich państw. Naukowcy sugerują, że było jej dużo więcej niż podczas wlewu z 2003 roku. Jak do tej pory, pomimo kilkunastu lat rejsów „Oceanią”, nie odnotowano tak wysokiego zasolenia w warstwie głębinowej. Niemcy naukowcy, którzy mają do dyspozycji zakotwiczone boje pomiarowe, zakładają, że do Bałtyku wpłynęło prawie 200 km sześciennych wody. Natomiast nasi eksperci, podczas czterej rejsów w roku, badają trasę przemieszczania się gęstej, słonej wody.

Źródło: www.wyborcza.pl

niedziela, 11 stycznia 2015

Stalowe rafy

Szacuje się, że każdego roku do mórz i oceanów trafia około 10 tysięcy kontenerów i metalowych skrzyń do przewożenia drobnicy. Część z tych przedmiotów wyrzucane jest na brzeg a część tonie. Niestety nie wiadomo jak duży procent z metalowych śmieci trafia na dno. Od lat 60 ubiegłego wieku, w transporcie morskim używane są standardowe kontenery typu TEU (twenty-feet equivalent unit). Wymiary takiej skrzyni to 6,10 na 2,22 na 2,59 m. Naukowcy z Monterey Bay National Marine Sanctuary w Kalifornii postanowili sprawdzić co dzieje się po latach z metalowymi śmieciami zalegającymi na dnie.

Badania rozpoczęły się w 2004 roku, gdy naukowcy natrafili na głębokości 2181 metrów na jeden z kontenerów, który spadł podczas silnego sztormu ze statku „Med. Taipei”. Niestety nie udało się ustalić co zawiera zguba. Po siedmiu latach temat powrócił. To właśnie w 2011 naukowcy otrzymali 3,5 mln dolarów, od armatora statku „Med. Taipei” oraz od amerykańskiej Narodowej Administracji Oceanu i Atmosfery, na zbadanie ekosystemu jaki wytworzył się wokół kontenera. Do badań wykorzystano zdalnie sterowanego podwodnego robota. Jak się okazało kontener nie uległ silnej korozji a na jego ścianach rozwinął się ekosystem podobny do takiego, jaki znajdowany jest przy tzw. głębokowodnych rafach koralowych. Takie rafy spotykane są na głębokościach do 2000 metrów, gdzie temperatura wody dochodzi do 4 st. C. Ściany kontenera obrosły koloniami ślimaków i małży, które przyciągają drapieżniki. Taki proces oznacza, że podwodne życie toczy się normalnie. Niestety taki ekosystem jest mniej różnorodny niż ten, który można znaleźć na głębokowodnej rafie. Nie występują w nim gąbki, koralowce z rodziny Lophelia, rozgwiazdy czy meduzy. Może być to spowodowane toksycznością składników farby, która pokryty jest kontener, bądź jest to jedynie kwestia czasu. 

Źródło: www.rp.pl

czwartek, 1 stycznia 2015

Czy w przyrodzie występuje gender?

W jakim stopniu historie zawarte w bajkach pokrywają się z wiedzą biologiczną? Na podstawie disneyowskiego filmu o rybce Nemo możemy z łatwością przekonać się o tym jak bardzo fabuła animacji mija się z rzeczywistością. Tytułowy Nemo jest przedstawicielem błazeneków plamistych, małych tropikalnych rybek występujących w wodach zachodniego Pacyfiku i wschodniego Oceanu Indyjskiego. Błazenki żyją w symbiozie z ukwiałami, których parzące czułki chronią je przed drapieżnikami. Ale tak jest tylko w rzeczywistości…

Na początku bajki pokazana jest para błazenków –mama i tata, którzy oczekują potomstwa. Zgodnie z naturą pani błazenek złożyła ikrę, którą następnie opiekuje się jej partner. Musimy bowiem wiedzieć, że to właśnie błazenkowi tatusiowie wachlują ikrę płetwami i wybierają z niej śmieci. Niestety jak w każdej bajce musi stać się coś złego. Tym razem uroczą parę błazenków nachodzi Wielki Zły Rekin i pożera (oczywiście zgodnie ze swoją naturą) ikrę wraz z rybią mamusią. Tatusiowi na pocieszenie zostaje jedno jajeczko, jak się domyślamy tytułowy Nemo. W tym właśnie momencie autorzy bajki tracą kontakt z wiedzą biologiczną.

U rybek takich jak błazenki panuje matriarchat. Samice są większe od samców przez co grupie przewodzi największa, dominująca samica, której partnerem zostaje druga co do wielkości ryba w stadzie, czyli największy samiec. Jak na razie sprawa wydaje się dość prosta, pora ją skomplikować! U błazenków występuje hermafrodytyzm sekwencyjny. Zjawisko to polega na tym, że rybki te mogą w pewnym momencie życia zmienić płać z męskiej na żeńską. A kiedy to ma miejsce? Gdy zginie dominująca samica. Jej miejsce w stadzie zajmuje druga co do wielkości ryba. Jeżeli jest nią samiec to zmienia on płeć na żeńską. A jej partnerem zostaje kolejny rozmiarem błazenek.

Wróćmy do bajki. Po śmierci pożartej przez rekina mamusi, tatuś Nemo powinien zostać jego nową mamą. A tytułowa rybka jako kolejny co do wielkości błazenek powinien założyć rodzinę ze swoim tatusiem / mamusią / partnerką. Jaki z tego morał –u błazenków rządzi gender.  

Źródło: wyborcza.pl